Ranek wszedł i słońce ogrzało drżącego żołnierza.
Otrąbiono marsz przeciw wsi, pełnej zbuntowanego chłopstwa i niedobitków brygantów, rozgromionych wczoraj.
Czarnego człowieka nigdzie nie było. Znikł jak larwa.
Na przedzie Stach jechał i sprawiał szyk, twarz miał bladą, ale spokojną.
Ruszono. Hiszpanie dopuścili ich blizko i nagle zionęli tysiącem kul. Powstał wir straszliwy. Obłoki dymu, wrzask, kwik koni, huk wystrzałów. Ułani złożyli lance i runęli, wszystko znosząc po drodze.
Gdy się Konstanty opamiętał i spojrzał jaśniej wokoło, dobiegali po trupach swoich i hiszpańskich bramy osady i roznieśli jak puch tę ostatnią zaporę.
Stacha nie dojrzał, ale nie czas było szukać. Bój wrzał na ulicy dalej. Mordowano się ze zwierzęcą wściekłością, pierś przy piersi, głowa przy głowie. Rzeź trwała do wieczora. Purpura zachodu zbiegła się z purpurą pożaru. Ułani wśród zgliszcz i trupów dobijali resztę rozbitków, nie pardonując nikomu, rozwścieczeni krwią i dymem prochu. Wówczas Konstanty rzucił konia i pieszo począł oglądać trupy, obchodzić całe pobojowisko. Przetrząsł każdą gromadę, policzył prawie za-
Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Ryngraf.djvu/30
Ta strona została uwierzytelniona.