bitych, poznał każdego. Stacha nie było. Chwilę stał, jakby gromem rażony, z kroplami zimnego potu na skroni, potem upadł na ziemię i zapłakał. Nagle się zerwał. Trąbka zwoływała do chorągwi. Pobiegł po konia, ból i zgrozę wtłoczył w duszę. Już spokojny i skupiony stanął w szeregu.
Nazajutrz pogrzebano umarłych, zliczono żywych.
— Porucznik Stanisław nieobecny! — oznajmiono.
Żołnierz jeden wystąpił z szeregu i, salutując, zaraportował:
— Porucznik Stanisław raniony. Złożyłem go u pasterza w górach.
Było to jego drugie kłamstwo. Wezwany, przysiągłby na nie! Uwierzono mu! Pomimo zdegradowania otaczał go dawny szacunek i cześć, znano ich przyjaźń i nie wątpiono, że ranionego dobrze umieścił.
Rącze były konie i wielka ochota. Po paru dniach daleko była nieszczęsna, spalona osada, daleko pamięć postradanego oficera.
Tylko Konstanty pamiętał, dobrze pamiętał. Widmo dezercji, najstraszniejsze dla żołnierza, torturowało go dniem i nocą. Gorsza to była troska, niż ta nawet, którą przechodził, gdy go uważał za zabitego, zamordowanego nikczemnie. Przy biwaku jeszcze czasem
Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Ryngraf.djvu/31
Ta strona została uwierzytelniona.