— Ni zywa dusa. Wino tam takie gęste, jak u nas chmielniki.
— To dobrze. Zostaniesz tu i możesz się kłaść spać. Nie będę ciebie więcej potrzebował. Wezmę tylko twój płaszcz, a ty, zanim wrócę, ztąd się nie oddalaj.
— Wedle rozkazu, panie kapitanie.
Konstanty przywołał ordynansa, oznajmił, że spać będzie i nikogo widzieć nie chce, potem go odprawił, ułożył ułana na swej pościeli, okrył z głową, sam wziął jego płaszcz i kaszkiet, popróbował pistoletów, szablę wziął pod rękę, płaszczem się po oczy otulił i wyszedł. W domu panowała już cisza. Warta przy eskorcie puściła kolegę, zamieniwszy hasło, wszystko wróciło do spokoju, tylko chwil kilka odgłos kroków się rozlegał po kamieniach, potem i to umilkło. Konstanty wpadł między winne krzewy i, nie oddalając się od muru, szukał wzmiankowanego wyłomu. Nie dostrzegłby go, żeby nie ciche gwizdnięcie i czarna postać, co się nagle podniosła z rowu za jego zbliżeniem.
— To ty, Gruda?
— A ja! — odparł szeregowiec, ziewając.
Nie poznał oficera.
— Co tu słychać?
— A nic! Spać się człowiekowi chce.
— To wracaj! ja zostanę.
Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Ryngraf.djvu/38
Ta strona została uwierzytelniona.