legł się szalony okrzyk. Jak potomkowie skrzydlatej husarji, runęli naprzód szalonym pędem. Dopadli rzeki, spięli konie ostrogami i prażeni kulami, skoczyli w nurty.
Szyk się zmieszał na chwilę, zerwany prądem, potem wynurzyły się spienione łby, zaognione twarze, nad niemi las proporców. Płynęli jak ławica delfinów.
Pierwszy zgruntował kasztan oficera, który do szyi przygięty, nie oglądając się, popędził dalej na baterje. Nim anglicy mieli czas się opamiętać, ten jeden pierwszy dopadł armaty. Kanonier, cięty przez głowę, zwalił się, plując krwią, drugi dostał strzał pistoletowy w piersi, trzeciego już koń tratował. Rzucono się na szaleńca, posłyszał wokoło głowy deszcz kul, ale już ułani dobiegali baterji i wsiedli na karki, kłując, siekąc, jak huragan waląc wszystko po drodze.
Armaty ucichły. Piechota rzucała ostatnie przęsło mostu, wojsko ruszyło w pomoc swoim. Czas był. Ułani klinem wbili się między główny korpus angielski i powstrzymani murem bagnetów, siekli i bili się jak osaczony odyniec. Cofać się nie mieli zwyczaju i topnieli, zalani czerwoną ćmą piechurów.
Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Ryngraf.djvu/44
Ta strona została uwierzytelniona.