— Niech żyje! — powtórzono chórem.
Nastąpiły dalsze odznaczenia, pochwały, rozdawanie orderów. Konstanty cofnął się na swe miejsce. Późno w noc trwały okrzyki, wrzawa, ruch gorączkowy.
Nikt o śnie nie myślał. Zabici potrzebowali grobów, ranieni opatrunku, zdrowi i cali wina i pożywienia.
Tak ta noc zeszła w upojeniu tryumfu.
O świcie, gdy zebrano prowjant i załatwiono grabarską i lazaretową czynność, a wojsko biwakowało, warząc strawę, zameldował się Konstanty u pułkownika i prosił o urlop na dwa dni.
— Cóż to? Ranionyś, zuchu?
— Nie. Bóg nie chce mnie brać — odparł posępnie.
— Ejże! Wie, co czyni! Cóż więc innego? Romansik? hę?
— Nie.
— No, no, nie nalegam i szanuję tajemnicę. Masz swoje dwa dni urlopu. Rób sobie z niemi, co chcesz, tylko nie oddalaj się zbytnio i wracaj nam cały.
Konstanty podziękował i wyszedł. Nie wstąpił nawet do obozu, tylko prosto z tego posłuchania, od namiotu zwierzchnika zawrócił między pola kukurydzy i w nich przepadł.
Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Ryngraf.djvu/46
Ta strona została uwierzytelniona.