— Hieronim, słyszysz, wstawaj! A, to sen do zazdrości! Hieronim, Rucio, to ja, Żabba!
— To mi dopiero nowina! — odparł z pod burki stłumiony, zaspany głos. — A czego tam chcesz? Pali się?
— Wstań, to zobaczysz!
— Ale kiedy ja nie chcę ani wstawać, ani patrzeć.
— Ano, to się utopisz!
— Coo?
Z pod burki wyjrzała na świat rozczochrana, płowa czupryna, potem ręka, potem senna twarz młodego człowieka.
Ziewnął przeciągle, pięściami przetarł oczy i spojrzał.
— Bogi Olimpu i Walhalli! Co to, potop? — krzyknął, porywając się na równe nogi.
Było czego się dziwić. Chłopski alkierz, gdzie się to działo, po ramy okien pełen był wody. Wszystkie sprzęty były już zatopione; szczelinami wdzierał się nurt, sycząc; wokoło panowała głucha cisza, tylko zdala dochodziła przeciągła wrzawa głosów ludzkich i przeraźliwy ryk bydła.