Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Straszny dziadunio.djvu/018

Ta strona została uwierzytelniona.

Zbudzony, stojąc po kolana w wodzie, rozejrzał się zdumiony.
— Co milczysz! — krzyknął do towarzysza — gadaj, co się stało?
— Powódź — lakonicznie odparł zagadnięty.
— Wieś zatopiona? Gdzie koledzy?
— Zatopiona. Koledzy bezpieczni pod lasem. Ja zaszedłem po ciebie.
— Rychło w porę! — zamruczał pan Hieronim — o włos nie zginąłem przez twą troskliwość.
— Spałeś jak pień!
— Jak pień! Zgrabna metafora. Ciekawym, jakbyś ty spał, gdybyś wrócił z linii po trzech dniach roboty.
— Grocholski był z tobą, a jednak pierwszy się stawił na alarm.
— Grocholski musi myśleć o pani naczelnikowej. Zakochani mają zawsze lekki sen, jak panienki. Nieprawdaż?
— Musi być — odparł Litwin.
Tu pan Hieronim zakrzątał się, brodząc po wodzie i monologując pod nosem:
— Już wiem, to mi pewnie dziadunio nasłał to nieszczęście za to, żem nie chciał pójść na medycynę. Bogi piekielne, czy jest w waszej śpiżarni mąk gorsza od doli studenta na praktyce? Jako Hiob wyjdę z tej okazyji, jeśli życie zachowam. Tłumok w wodzie, odzienie wniwecz; moje rachunki, plany, pożarła ta ciecz nikczemna Dobrze, że choć skrzypce w całości. A masz czółno, Żabba?
— Niema — odparł spokojnie.
— Jakto, niema? Piechotą pójdziemy po wodzie?
— A juści. Albo to dla ciebie co nowego? ty, Delfin?
— Otóż to! Dlategom nierad mej reputacyi marnować w tej odzieży! Hm, a gdzież-to smyczek? Leżał na oknie, czy pod oknem! Przepadł! Dopra-