Sapiąc, parskając, miażdżąc fale siłą pięści, płynął wciąż, nie ustając i nie słabnąc. Czasem wstawał nawpół i śledził ścigany przedmiot, czasem jego jasną głowę nakrywał bałwan, ale przestrzeń dzieląca go od dachu zmniejszała się z każdą chwilą, a prąd, druzgocący całe osady, oślizgiwał się bezsilny po smukłych, sprężystych członkach nieustraszonego chłopca!
— Brawo! — krzyknął Grocholski.
Mokra, pełna zielska i szlamu głowa wyjrzała obok dachu, nerwowa dłoń chwyciła rozbitka. Nieszczęsna kobieta, czy koza rozpaczliwie trzymała się drzewa; obrońca, wisząc w powietrzu, zdyszany, nie mogąc dobyć głosu z zalanego wodą gardła, szarpnął ją z całych sił. Szczap deski, do którego wpiła się rękoma, oddarł się z trzaskiem, krzyknęła okropnie i, nie puszczając drzazgi, zsunęła się w rzekę. Woda trysnęła, zakrywając wszystko, znikli oboje. Dach, uwolniony od ciężaru, podniósł się nieco i popłynął szybciej.
Po chwili z pośród huczących bałwanów ukazały się dwie głowy. To Delfin wracał, wolniej, mozolniej z ładunkiem.
Prąd go już targał i zawracał, szamotali się ze sobą w wielkiej ciszy, bo patrzący, tamując oddech, czekali, jak się to skończy, i nie wołali już brawo.
Hieronim dyszał, pracując jedną ręką, coraz częściej ginął pod falą, ale, pomimo osłabienia, trzymał mocno trofea swej wyprawy, kobietę omdlałą, siną, może martwą.
— Rucio, Rucio! — krzyknął Żabba.
Głos przyjaciela ocucił zmęczonego. Zebrał resztę sił, rzucił się naprzód. Główny prąd został za nim. Jeszcze sto kroków, jeszcze pięćdziesiąt Żabba wszedł po ramiona w wodę, rzucił mu gałęź.
— Brawo, Delfin!
Krzyczał Grocholski, inżynier, piszczała dyszkantem inżynierowa, krzyczeli obaj koledzy. A biedny
Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Straszny dziadunio.djvu/025
Ta strona została uwierzytelniona.