— Szaniarski! — zainterpelował jednego z gapiących się kolegów — masz pewnie w mantelzaku butelczynę?
— Mam parę kropel — odparł zagadnięty.
— A co? Duszą i starką Szaniarski ratuje zawsze z najgorszych niebezpieczeństw! Dajno, bracie!
Student przyniósł rżniętą flaszkę. Hieronim z trudnością otworzył zaciśnięte zęby dziecka i wlał w gardło trochę wódki.
— No, że nie piękna, to widoczne, ale, że uparta, o tem ja coś wiem. Ledwiem ją oderwał od dachu i maluczko mnie nie pociągnęła na dno! No, nie szczerz zębów! Połknij jeszcze odrobinę!
Naczelnik tymczasem, spojrzawszy obojętnie na zdobycz pana Hieronima, odszedł znów nad wodę, wezwawszy Grocholskiego i Żabbę.
Wzięli narzędzia, odmierzyli wysokość wody, powódź już nie rosła. Zaczęli naukową gawędkę.
— Trzeba nam będzie poszukać schronienia za lasem w jakiejś bezpieczniejszej wsi.
— Byłem tam onegdaj na robocie — objaśnił Grocholski. — Sądzę, że się znajdą mieszkania.
— A ot i słońce zachodzi — wtrącił Żabba.
— Możemy iść. Co przepadło, zginęło! Ciekawym, czy Białopiotrowicz ocucił małą.
Wrócili do drzewa, gdzie skupiła się reszta. Dziewczynka siedziała już na ziemi, otulona burką studencką, zalękła, drżąca, wlepiając w twarz Hieronima piwne, łzami zaszłe oczy.
— No, żyje! — rzekł naczelnik — to i dobrze. Możemy iść!
— Dokąd? — zagadnęła pani i nie czekając na odpowiedź, trzepała dalej:
— Ale, wiesz mężu, to niemowa! O co się spytać, milczy!
— Niemowa? krzyczała przecie ratunku. Mniejsza z tem. Chodźmy. Znajdą się rodzice.
Żabba wziął dziecko za ramię.
Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Straszny dziadunio.djvu/027
Ta strona została uwierzytelniona.