Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Straszny dziadunio.djvu/030

Ta strona została uwierzytelniona.

opiekuna. Poniósł ją z sobą do alkierza, gdzie im wyznaczono mieszkania.
Żabba już tam siedział od godziny nad stronicą cyfr, szukając w płomyku lampki natchnienia. Obejrzał się na przyjaciela.
— Cóż to będzie? — zagadnął burkliwie.
— Nic — odparł Hieronim — będzie nasze petersburskie życie, kiedy Wandzia żyła.
Wspomnienie siostry ułagodziło Litwina. Zamilkł chwilę, zdjął dymne okulary nieodstępne, przetarł je, oparł łokieć o stół i gryzł przez chwilę pięści. Nie o cyfrach myślał w tej chwili, bo się znów obejrzał i mruknął:
— Podściel jej moją burkę, jeżeli trzeba.
— Już dobrze, nie beczy. Wiesz, mam taką głupią naturę, że jak dzieciak płacze, to...
Nie dokończył, splunął i rzucił się na łóżko, tonąc w pierzynach gospodyni.
— Uf, alem się zmachał! Powiadam ci Józiu, ani jeden członek nie został w subordynacyi. Dobranoc, a obudź-no mnie, jakby tam przypadkiem archanioł trąbił na sąd, bo jak mi Bóg miły, gotowem nie posłyszeć!
Żabba kiwnął głową. Matematyka zajęła mu całą myśl. Mruczał wpółsennie formuły.
A dzieciak jęczał we śnie niezrozumiałe wyrazy, żałośnie, z rozdzierającą skargą, to z dziką zaciętością. Litwin skrzywił się parę razy, ale niegniewnie, opędzał się od tego głosu, jak od natrętnego wspomnienia, co mu gmatwało naukę, przywołując obraz jedynej zmarłej siostrzyczki.
Hieronim chrapał jak drwal. Szczęśliwy! miał dwadzieścia lat, czyste sumienie i szalone zdolności. On nie znał bezsennych nocy, spędzanych nad oschłą nauką. On się bawił w akademii.