Hieronim Białopiotrowicz był już sierotą, gdy na świat przyszedł. Ojciec zginął na polowaniu, rozszarpany przez niedźwiedzia; matka łzami oblała urodzenie jedynaka, jedyne wspomnienie krótkotrwałego szczęścia, jedyny łącznik między nią i rodziną męża.
Nie słodkie miała życie biedna wdowa. Od chrztu syna stosunki z teściem zaostrzyły się, panowała między nimi głucha walka. Pan Polikarp Białopiotrowicz, magnat, milioner, stworzony był na wschodniego satrapę, nie cierpiał oporu i nie znał go w życiu.
Słuchali go ślepo synowie, bali się, jak ognia, podwładni, trząsł całym domem. Despota to był chłodny, zamknięty w sobie, milczący.
Otwierał usta dla krótkiego rozkazu, ostrej wymówki, lub surowego wyroku. Wesołym go nikt nie widział, ale też nie unosił się nigdy złością, nie zniżał do tłómaczeń lub prośby.
W atmosferze tłoczącej grozy, pustki i ciszy lękliwej, przeżyła matka Hieronima ośm lat po śmierci męża. Dzieciak ją bawił swawolą, zachęcał do jej znoszenia, zajmował długie godziny. Po za granicą Tepeńca mogła mu dać ledwie kawałek chleba; posag jej był niewielki.
Kwestya nauki zerwała ostatecznie stosunki.