Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Straszny dziadunio.djvu/054

Ta strona została uwierzytelniona.

— Grocholski bardzo namawia.
— Dość się dla niego napracowałem. Co zanadto, to niezdrowo! Broniu, jakże tam z kaligrafią?
— Napisałam.
— A z rachunkami?
— Umiem.
— No, zobaczymy! Siedm razy ośm?
— Pięćdziesiąt sześć!
— Doprawdy? A może czterdzieści dziewięć.
— Nie; to ty nie umiesz, kiedy tak!
— Dziękuję za naukę. Masz książeczkę, com ci obiecał. Po wakacyach pójdziesz do szkół. A wiesz dlaczego?
— Wiem. Żeby być panią i cudzego chleba nie jeść!
— Mówiła z przejęciem, topiąc weń swe piwne, myślące oczy. Rozumiała treść słów.
— Zuch z ciebie. A gałeczki możesz lepić, jeśli ci to robi przyjemność. Daj łapę, Medor.
— Ależ, Ruciu! — upomniał Żabba.
Dzwonek w sieniach przerwał początek gderania.
Hieronim skoczył otworzyć. Przed nim stał smukły młody człowiek. Podobni byli do siebie z rysów, tylko wyraz twarzy przybyłego był twardszy, zużyty, wytarty swawolą, wyglądał starzej o lat dziesiątek.
— Jak się masz, Wojtaszku! — powitał student.
— Tysiąc razy mówiłem ci, żem Albert! Uwziąłeś się mnie prześladować tem śmiesznem imieniem!
— A, fe! tak się odzywać o biskupie męczenniku!
— Ja sam męczennik!
— Aj! Cóż tam? Dostałeś reumatyzmu na wyścigach? Mdli cię po wczorajszej kolacyi?
— Ty zawsze błaznujesz! Czy dajesz mi audencyę na schodach?