Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Straszny dziadunio.djvu/055

Ta strona została uwierzytelniona.

— Ale, gdzie ci się podoba, choć na dachu; jestem obywatelem całego świata! Może wyjdziemy na miasto?
— Wolę wstąpić do ciebie, jeśli tam niema tego tam Żabby.
— Tego tam, Żabba! Poczekaj, aż wrócę; wysłuchaj tymczasem lekcyi Broni! — zakomenderował Hieronim, zamykając jedne drzwi, a otwierając przeciwległe, prowadzące do ich schronienia.
Wojciech padł na łóżko, nie rozbierając się z paltota. Student, podśpiewując, zapalił świecę i stanął przed milczącym kuzynem.
— Czy chcesz się przespać? — zagadnął.
— Jestem zgubiony! — wyrzucił z siebie rozpacznie zagadnięty.
— To smutno. Podziel się tą troską, zamiast jęczyć jak w melodramie!
— Dziad kazał przybywać na ślub!
— Cóż w tem tak okropnego? To się ożenisz! Będzie was dwoje, potem troje...
Wojciech wstał gwałtownie, położył ręce ciężko na ramionach stryjecznego brata.
— Ja się nie mogę żenić, rozumiesz?
— Bo co?
— Bom już żonaty!
— Uf! — rzekł Hieronim, jak ktoś, co nagle wpadnie w wodę — uf, to źle! To nawet bardzo źle! I dziad wie o tem?
— Albo ja wiem? Pewnie! To wezwanie jest zrobione umyślnie!
— I pojedziesz?
— Wolę kulą w łeb!
Zamilkli. Hieronim przeszedł się po pokoju.
— Wiesz co? — ozwał się nagle — najlepiej, żebyś tam, do Tepeńca, posłał swoją żonę! Niema, jak kobiety do dyplomacyj.