Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Straszny dziadunio.djvu/056

Ta strona została uwierzytelniona.

— Niech cię kat porwie z takiemi radami! Przyszedłem po ratunek do ciebie, a ty drwisz!
— Po ratunek, do mnie! Chcesz może, żebym i twoją żonę przyjął do siebie, jak tamtą wtedy? Servus, na to mnie nie weźmiesz.
— Chcę cię błagać o łaskę! Jedź do dziada.
— Dobrze, a potem co?
— Wstaw się za mną!
— Ja do dziadunia? Czyś oszalał? On mnie psiarnią wyszczuje!
— Nie. On już stracony dla mnie! Przeklnie! Teraz twoja gwiazda wzejdzie. On cię kocha.
— Miałem tego rozczulające nawet dowody.
— To nic! Pojedź; wytłomacz mu, że kochałem...
— Ah, to już twoje kochanie!
— Kochałem, mówię ci, postąpiłem bez rachunku; że go błagam o przebaczenie, żem niewinny i proszę o pozwolenie...
— Rychło wczas! Z kimżeś się wreszcie ożenił?
— Z panną B., córką radcy dworu.
— Oh? — gwizdnął przez zęby Hieronim. Był to bardzo watpliwy objaw zadowolenia.
— Zrób mi to, bracie! Do śmierci ci nie zapomnę, a potrafię się wywdzięczyć.
Student namyślał się chwilę. W duchu klął kuzyna, ale głośno odparł:
— Na nic się to nie zda, ale jeśli ci na tem zależy, zrobić mogę. I tak nie wiedziałem, co robić z wakacyami. Użyję ich na dyplomatyczną misyę! Potrzebny ci był ten kłopot! Tfu! Sameś nie wiedział, co z dolą począć. Szczęście ci samo szło w ręce, nic ci nie brakło. Ech! żeby dziadunio ci wlepił sto kijów na kobiercu, miałbyś, czego trzeba!
— Jakiś ty rozumny! — mruknął kuzynek, orzeźwiony obietnicą bratanka. — Nie będziesz mędrszy, gdy się zakochasz!
— Nie będę się bał dziadunia, ani oglądał, co