kolei ze mną! Odpowiem na wszelkie zapytania, mogę nawet pokazać papiery!
Ale psy nie zadawalniały się gawędką. Hałas rósł, zamiast się zmniejszać, a nikt nie przybywał na pomoc oblężonemu. Nie pomogły protesta i prośby o pokój, nawet obietnica łokcia kiełbasy; psiarnia obstąpiła szczelnie wejście i, szczerząc kły, broniła heroicznie wstępu.
— Nie chcecie kiełbasy? jesteście osły! Bywajcie zdrowi! — zawołał zniecierpliwiony student, pokazując im figę i odchodząc od bramy.
Szczekanie towarzyszyło mu chwilę, potem ucichło.
Szedł wzdłuż muru, zaglądając czasem do wnętrza. Wszędzie było pusto. Ruch skupiał się na gospodarskich dziedzińcach; po szpalerach ogrodu, które mijał, świergotały ptaszki i brzęczały pszczoły, ogród był jak zaklęty.
Tak idąc, obszedł połowę fortyfikacyi, wydostał się z obrębu sadu, okrążał park nad rzeką. Gąszcz nieprzebyty zasłaniał mu widok do środka, gdy nagle nad samą wodą zagrodziły mu drogę sploty brzóz płaczących i zabiegł mu przed oczy grobowiec familijny, świecący białemi ścianami, i nieco dalej stara kaplica, uwieńczona krzyżem. Chłopiec zatrzymał się.
Dzieciństwo mu stanęło jak żywe przed oczyma: i matka, i ojciec, którego znał tylko z napisu na grobowym kamieniu, i przechadzki po parku.
Jeszcze w ostatniej chorobie mówiła matka, jak jej żal, że nie zobaczy grobowca w Tepeńcu, że się nie położy w grobie obok trumny męża, i ta skarga ozwała się po latach w sercu syna-sieroty.
Położyć ją daleko na obcym cmentarzu; jak zawsze, tak i w spełnieniu tego ostatniego jej pragnienia, stał na przeszkodzie dziad Polikarp.
W Hieronimie zagrała krew, wszystkie krzywdy i bóle odżyły we wspomnieniu, i wnet duma ofiary ozwała się gwałtownie: „Po co iść do tego
Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Straszny dziadunio.djvu/060
Ta strona została uwierzytelniona.