Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Straszny dziadunio.djvu/069

Ta strona została uwierzytelniona.

Starzec niekiedy wstępował do stodoły, opierał się obu rękoma na belce i obserwował wnuka z pod nawisłych, siwych brwi. O czem myślał wtedy? Zapewne o swych skarbach.
Czasem o zmroku, masztalerz podawał chłopcu pysznego araba do konnej przejażdżki; czasem rybacy zapraszali go na połów po jeziorach; czasem nadleśny przychodził z propozycyą polowania.
Pan Polikarp ich wysyłał, sam nie zaproponował nigdy, a chłopiec, choć lubił to wszystko, nie prosił także. Po paru tygodniach swobody, dostatków i rozrywek wiejskich, zatęsknił za towarzystwem, za przyjacielem, za życiem studenckiem.
Wyhasał się konno, nastrzelał mnóstwo zwierzyny, zwiedził okoliczne lasy i pola, dokuczyła mu samotność, cisza i spokój. Prypeć wydała mu się kałużą, okolica pustynią, dziad wawelowym smokiem. Napędzał majstrów, jak mógł.
Wtem, pewnego wieczora wręczono mu depeszę od Żabby. Zbladł, przeczytawszy podpis. Nielada bieda napędziła flegmatyka do elektrycznego pośrednictwa.
„Dziecko chore, przyjeżdżaj natychmiast, bo straciłem nadzieję“ — przeczytał.
Skoczył do pałacu i wpadł jak bomba do gabinetu dziada.
— Muszę jechać dzisiaj! — zawołał zdyszany.
— Tak. Skończyłeś robotę? — spytał starzec zimno.
— Ej, co mi tam robota! Muszę wracać! Dziad daruje, ale to nie cierpi zwłoki!
— A co mi tam do twojej zwłoki. Jak złożysz maszynę, to możesz sobie jechać, dokąd chcesz. Pierwej nie!
— Maszyna może poczekać, wrócę ją dokończyć.
Starzec wstał, zatrzymał go za ramię.
— Słuchaj i wybieraj! Jeśli zostaniesz, wszy-