— Nie, ale uciekłabym!
— Wiem; masz do dezercyi lekkie nogi! Tylko ostrożnie, bym cię nie złapał, bo odpokutujesz ciężko!
— Po co jej gadać takie rzeczy i straszyć bez potrzeby — zamruczał Żabba. — Dostanie gorączki. Ledwie ją i tak uratowaliśmy. Ty bo masz dziwną ochotę do drażnienia.
— A ty do gderania. Każ mi dać co jeść i gdzie spać, bom bez sił prawie. Czy cię główka boli, dziecko? — dodał, dotykając rozpalonej skroni.
— Et, kaprysy! — wmieszała się stara ciotka. — Pan ją rozpieścił bezmiernie, nauczył grymasów! Czy kto słyszał, żeby taki drobiazg śmiał się obrażać za każde słowo, słuchał tylko tych, którzy się jej podobają, robił, co chce, i rezonował ze starszymi. Józef nie śpi ani jednej nocy od dwóch tygodni, bo ona chce, żeby jej coś opowiadał; ja znoszę miny tej błaźnicy, jakby jakiej księżniczki; a pan gotów trzymać ją tak na ręku do rana! Et, to już za wiele!
— Pewnie! że za wiele cioci skarg — ujął się Żabba. — Choremu trzeba dogadzać. Niech żyje tylko. Wiesz, Ruciu, mnie się ciągle zdawało, że to Wandzia. Pamiętasz?
Hieronim ucałował dziecko w czoło, położył je, okrył i wyszedł, przeprowadzony łzawym wzrokiem.
Pomimo zmęczenia, długo w noc rozmawiał z przyjacielem. Żabba, zwiesiwszy długi nos nad szklanką piwa, słuchał, myślał i milczał.
— Jakże ci się dziadunio podoba? — zagadnął Hieronim, skończywszy opowieść. — Milutki, co? ani słowa!
Litwin wypił zawartość swej szklanki, skrzywił się i głową pokiwał.
— Podoba mi się bardzo — odparł.
— Z czego, bąkało?
— A no, ze wszystkiego. On jest wielki uczony; robi próby in anima villi!
Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Straszny dziadunio.djvu/073
Ta strona została uwierzytelniona.