Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Straszny dziadunio.djvu/075

Ta strona została uwierzytelniona.



IV
Pustka.

Minęło lato. Znów w ciasnem petersburskiem mieszkanku zebrało się pracowite grono. Codzień rano dwóch młodych ludzi schodziło na śnieżną ulicę, eskortując małą dziewczynkę z tornistrem książek na ręku. Doprowadzali ją do gimnazyum, a o zmroku zabierali do domu. Śpieszyli bardzo, zziębnięci wszyscy troje, głodni i zmęczeni. Mniej śmiechu było wieczorami, bo Hieronim wracał późno z prywatnych lekcyj, odrabiał z Bronią jutrzejsze zadania, pomagał Żabbie, sam pracował więcej.
Przy lampie siedzieli we troje, zatopieni w nauce. Dziecko zbladło, spoważniało, pożerało wiedzę zajadle, podnosząc niekiedy z niemą prośbą oczy na przyjaciela, którego uśmiech, zawsze jasny, dodawał jej otuchy. Wówczas pochylał się ku niej i cierpliwie tłómaczył trudną kwestyę, szepcąc, by nie przerywać skupienia kaszlącemu Żabbie.
A Żabba kaszlał nieustannie. Napadło go to z pierwszemi mrozami i nie chciało opuścić, pomimo ziółek ciotki. Na inną kuracyę, a choćby na kilkutygodniowy wypoczynek, nie było środków pieniężnych i sposobu, przy małych zdolnościach biedaka.
Ślęczał nocami nad bibułą, mozolił się, sech