Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Straszny dziadunio.djvu/093

Ta strona została uwierzytelniona.

Przykro mu było, że izdebka staruszki i Broni taką miała lokatorkę, ale znosił cierpliwie roztargnienie i hałas, byle nie zmieniać mieszkania.
Pewnego wieczora wrzawa była jeszcze większa, niż zwykle, student był zły i zniecierpliwiony; gdy ucichło, zaczął się uczyć, chcąc odzyskać czas stracony.
Wtem zapukano do drzwi.
— Czego tam chcecie? — spytał niechętnie.
— Żebyście otworzyli — odparł niecierpliwy głos sąsiadki.
Spełnił żądanie. Zajrzała do wnętrza.
— Stróża tu niema? Wszak tu mieszka?
— Tu mieszkam ja, pani. Czem mogę służyć?
— Niech mi pan wyrzuci tego pijaka za drzwi! — rzekła, cofając się do swego mieszkania.
— Jakiego pijaka?
— A tego oto, na kanapce. Wszedł tu nieproszony i ani myśli ustąpić. Obmierzłe próżniaki!
— Na cóż go pani wpuściła? — mruknął.
— Daj mi pan spokój z morałami!
Hieronim przystąpił do kanapki. Spał na niej bez ceromonii młody medyk, czerwony jak rak. Student wziął go na plecy. Innego sposobu nie było.
— O, jaka siła! A gdzie go pan niesie?
— W najwłaściwsze miejsce, do rynsztoka.
— Olszyc w rynsztoku! Tableau! Jak się dowie, że go tak sponiewierano, gotów pana zabić!
— To mnie najmniej obchodzi — odburknął.
— Oho, pan nie zna Olszyca.
— Mała szkoda. Niech pani drzwi zamyka, bo zimno.
W pokoju kłębił się dym z tytoniu i para ponczu. Dziewczyna była zarumieniona, oczy jej błyszczały jak węgle. Patrzyła za nim.
— Byle go nie roztratowano — rzekła.
— Bądźcie spokojni.
Zaśmiała się i wróciła do mieszkania.