Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Straszny dziadunio.djvu/094

Ta strona została uwierzytelniona.

Hieronim położył śpiącego pod ścianą domu i zasiadł znów do nauki. Nie podziękowała mu, ani się odezwała więcej.
Nazajutrz, wracając z kursów, Hieronim spotkał w bramie kilku medyków, z czapkami na bakier, a zuchwalstwem na twarzy. Wczorajszy pijak stał na czele.
— Jak się pan nazywasz? — spytał obcesowo.
— A panu co do tego? — odparł Hieronim hardo.
— Bardzo mi do tego, boś mnie pan obraził wczoraj! Chcę satysfakcyi!
— Doprawdy! Jakżem to pana obraził?
— Jakiem prawem wyniosłeś mnie pan na ulicę?
— Prawem pańskiej bezwładności, a mojej siły!
— Jakiem prawem nachodzisz obce mieszkanie i wtrącasz się w moje prywatne sprawy? Ja cię nauczę bałamucić mi dziewczynę, intrygancie! Chcesz być obitym?
— Chcę, żebyś się pan miarkował w wyrażeniach i nie krzyczał tak, bom nie głuchy! Ta pani kazała mi waści wynieść z pokoju, boś był pijany!
— To i co, żem był pijany? Mam prawo pić, gdzie mi się podoba, tembardziej u swojej kochanki! A panu co do tego?
— Nic! Nikt panu prawa pić nie przeczy, ale też nikt nie zabroni wyrzucić pijaka, gdy pani domu dokuczył.
Olszyc chciał coś odrzec, ale w tejże chwili postać jakaś z głębi sieni przyskoczyła do niego i wymierzyła mu policzek. Stracił głos.
— Masz! — rozległ się głos studentki — żebyś mi burd nie zaczynał! Ja ci pokażę prawo, pijaku! ja cię nauczę wykrzykiwać moje imię wśród tych brudów! A wy tu czego, reszta? Gromadą napadacie na jednego, zbóje! Precz mi ztąd i ani łapą do mnie!