Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Straszny dziadunio.djvu/096

Ta strona została uwierzytelniona.

— Łotr! — mruknęła przez zęby. — Ciekawam, co też pan myślał o mnie, słuchając go.
Chłopak zawahał się chwilę.
— Szkoda mi pani było. Trzeba wybierać ludzi. Nie dawać się takim na poniewierkę.
Zaśmiała się dziwnie i, zmieniając nagle ton, spytała, wpatrując się weń:
— Panu na imię Hieronim, podobno?
— Hieronim Białopiotrowicz.
— Powinno być Hieronim Savonarola. Kobiety wszystkiegoby się wyrzekły dla pana, a mężczyźni przez zawiść upiekliby pana żywcem.
— Miła perspektywa! — uśmiechnął się. — Mieć tłum kobiet, to zbytek, a stos — niezabawny kres życia. Nie zazdroszczę imiennikowi honoru!
— Ale panu będą zazdrościć.
— Winszuję, jest czego! — szepnął gorzko.
Vederemo! — uśmiechnęła się po swojemu, zagadkowo, niknąc w głębi mieszkania.
Nazajutrz już na progu instytutu koledzy przywitali Hieronima śmiechem i setką konceptów.
— Ostro obszedłeś się z medycyną!
— Oho, nie chciałbym rywalizować z tobą! Cicha woda z ciebie!
— Jesteś tedy pasowany na rycerza pięknej Afry!
— Co za Afra znów? — zawołał oszołomiony.
— A no, twoja sąsiadka!
— Nawet nie wiem, jak się wabi! Afra! A toby było w guście dziadunia! Pogańskie akuratnie!
— Co ty tam prawisz o guście dziadunia, kiedy tu o twoim mowa? Nie pomogło odżegnywanie złego ducha. Na kogo ona parol zagnie, ten jej nie ujdzie.
Chłopiec zatkał uszy dłońmi.
— Gwałtu! Bierzcie ją sobie, a mnie zostawcie w spokoju!