Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Straszny dziadunio.djvu/103

Ta strona została uwierzytelniona.

— Szalenie! — wyjąkał w pocałunku, biorąc ją w objęcia i cisnąc namiętnie do piersi.


∗             ∗

Bazyli, stróż, daremnie pukał do izdebki, daremnie wyglądał lokatora, daremnie wypytywał, czy go kto nie widział. Wieczór minął, dochodziła północ. Nie śpieszyło się studentowi ani do obiadu, ani do nauki, ani do snu.
Bazyli siadł w bramie i czekał cierpliwie, tupiąc nogami od mrozu i uderzając rękoma. Miał widocznie do Hieronima ważny interes. Na dźwięk dzwonka skoczył żywo otwierać; chciał gderać, ale przed winowajcą szła dziewczyna i powitała jednookiego wesołym uśmiechem.
— Kogo to wyglądacie do tej pory?
— Tych, co o tej porze wracają — odburknął. — Dobry wieczór, panu!
— Jak się masz, Bazyli!
— Proszę na chwilę wstąpić do mnie. Mam interes.
— Czy bardzo pilny? Może jutro go załatwię. Chce mi się spać, stary.
— Uhm, spać! — mruczał stróż, zamykając furttę — czeka na pana obiad!
Studentka pobiegła na górę. Chłopiec patrzył z utęsknieniem na schody, ale Bazyli zastąpił mu drogę.
— Nie głodnym!
— Czeka też na pana list z czarną pieczątką
— A to niech sobie czeka! Jeśli kto umarł, to go nie wskrzeszę ani dziś, ani jutro. Puść mnie!
— Nie puszczę. Pan zje obiad, przeczyta list będzie czas na sen. Nie trzeba było tak późno wracać.