— A bodajeś przepadł z twoim listem i obiadem! — wybuchnął student zniecierpliwiony.
— Niech tylko panicz przeczyta i zje.
Burcząc, wszedł chłopiec do komórki. Chciał się prędko pozbyć interesu, ale człek marudził, tupał, zastawiał ucztę, gawędził. Hieronim gryzł ze złości wąsiki.
Po obiedzie, którego ledwie dotknął, Bazyli dobył list. Miał na sobie istotnie czarną pieczątkę i adres pisany dobrze znaną ręką dziada Polikarpa.
Student skoczył, jakby węża nadeptał.
Koperta poleciała w szmaty. List był jak zwykle krótki, lecz dosadny.
„Kiedyś, będąc u mnie, zdało mi się, że szanujesz pamięć matki. Odzywałeś się o niej z szacunkiem, a zaczepiony, broniłeś zażarcie. Przypominam ci to, bo jestem pewny, że, zajęty będąc romansem z awanturnicą, zapomniałeś o niej, i może ci już nic nie zależy na przeniesieniu jej zwłok do grobu rodzinnego, o coś mnie prosił wtedy. Jeżeli rozpusta nie zatarła (o czem wątpię) w tobie tego ostatniego wspomnienia, to odpisz mi, czy chcesz, by, wedle ostatniej swej woli, spoczęła obok mego syna w Tepeńcu. Sądzę jednak, że już teraz nic nie szanujesz, nic nie pamiętasz, o nic nie dbasz, tylko o dogodzenie swym zachciankom. Zatem odpowiedzi się nie spodziewam.“
Hieronim klnąc, schował list do kieszeni i wyszedł. Zawrócił na górę, ale już nie biegł. Krok mu wolniał. Na pierwszym skręcie stanął, oparł się o uszak okna, wychodzącego na podwórze, i wpatrzył się posępnie w czerwony odblask zorzy północnej.
Co mu się stało? Szalał przed chwilą do niepamięci; wszystkie, ile jest strun młodości, grały mu hymn kochania, serce mu skakało weselem; nagle hymn się zmieszał, zamiast rozkosznych tonów, struny zajęczały dysonansem. Słyszał już nie głos
Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Straszny dziadunio.djvu/104
Ta strona została uwierzytelniona.