Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Straszny dziadunio.djvu/111

Ta strona została uwierzytelniona.



VI.
Wojcieszek.

Na pogodnem, wiosennem niebie, odcinał się ostro szkielet nawpół skończonego żelaznego mostu; z obu stron równo, jednostajnie, bielał świeżutki nasyp kolei. W oddali buchały światłem baraki robotników, wrzące zgiełkiem, a na stronie, u brzegu rzeki, drzemała wieś długą, czarną linią.
Robota dzienna była skończona. Na moście stało dwóch mężczyzn, snadź przewodniczących robotom, a na szynach kilku ludzi otaczało ręczny wagonik, gotowy widocznie do drogi.
— Żegnam pana i dziękuję — mówił starszy do towarzysza, podając mu rękę. — Przyjeżdżam tylko, by chwalić i podziwiać, niema tu dla mnie roboty. Za miesiąc przybędę na otwarcie drogi. Czy wyspieszycie?
— Chyba wymarudzimy, bo prawie wszystko gotowe — odparł z uśmiechem młodszy. — Co do mnie, wolałbym ten epilog odegrać z panem. Nadchodzą szalone wypłaty.
— Masz pan wszakże Eljasmana i jego kasę. Bierz, ile trzeba, i dawaj weksle. Gdy mi rząd zapłaci, wykupię wszystkie. Pokładam w panu bezwarunkową ufność.
— To chyba ja w panu! — zaśmiał się młody —