usiadł u kotła i wdał się w żywą dyskusyę z samymi hersztami tej wiecznie pijanej, dzikiej, a w gruncie dobrodusznej zgrai.
Jedli jednak cicho, pochylając ku sobie olbrzymie, jasne czupryny i błyskając białkami; czasem wznosiła się nad głowy pięść twarda, ciemna, obrosła i grosiła komuś. Bazyli mrugał oczkiem, mitygował niby, ale co chwila jakiemś słówkiem dolewał oliwy do ognia. Gotowało się coś strasznego w barakach.
Dzwon, wzywający do roboty, rozproszył zgromadzenie. Bazyli poszedł dalej, przez nasyp ku wsi, gdzie stały baraki Eljasmana.
Rotszyld powiatowy miał tam swe magazyny, był dostawcą żywności dla robotników.
Wkoło składów roiło się pełno podrzędnych figur, furami rozwożono mięso i krupy, z podwału wytaczano kufy wódki.
Wśród tego zamętu Bazyli dobił się do drzwi mieszkania kupca, oparł się niedbale o sztachety, obserwował fizyognomie wchodzących i wychodzących z całą cierpliwością próżniaka z profesyi.
Dopiero o południu poruszył się nieco. Przed dom zajechała furmanka chłopska, widocznie obstalowana, bo zaraz żydek służący zaniósł na nią walizkę i coś powiedział woźnicy, który ruszył ku wsi.
Bazyli wyszedł na drogę, zatrzymał chłopa.
— Zawieźcie mnie do Olszowa. Dam rubla — rzekł, pokazując asygnatę.
— Nie można. Pojadę z kupcem do Żarnej.
— A gdzie twój kupiec?
— Poszedł przodem.
Woźnica zaciął konie, ale Bazyli miał rącze nogi, szedł za nim w odległości kilkunastu kroków przez całą wieś.
Za wsią, w lesie, chłop stanął i Bazyli stanął. Z pod krzaka wyszedł pasażer, obejrzał się trwożnie i wskoczył na wóz, ruchem ręki wskazując pośpiech.
Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Straszny dziadunio.djvu/121
Ta strona została uwierzytelniona.