cy; miejsce wypadku opustoszało w mgnieniu oka, za oddalającymi się pogonił rozkaz:
— Jak wyzdrowieją, przysłać ich do mnie!
Robotnicy zaśmieli się zcicha.
— Oj, da on im, da! — zamruczał Jan.
— Od niego dobrze wszystko brać. To zuch!
— To nasz kochany pan! Ot, na śmierć idzie za robotnika, a z nas żaden nie chciał!
— Ale jakby na niego przyszła bieda, to my pójdziemy! Póki my tu, niech go nikt nie tknie!
— Alboż chcą? słyszałeś co, Janie? — spytano ciekawie, z iskrzącemi oczyma na hasło awantury.
— Jak trzeba będzie, to huknę na was! Teraz cicho, bierzcie za młoty!
— A hukaj tylko dobrze!
Zamiast Jana, dziesiętnik zaczął krzyczeć i napędzać, umilkli posłusznie.
Późno wieczorem Hieronim wracał do domu z kasy. Zdziwiło go światło w gabinecie, gdzie zwykle pracował, zajrzał przez szczelinę firanki i zdumiał. Przy biurku, wśród stosów sprawozdań, planów, kosztorysów, rozsiadł się w fotelu Bazyli we własnej osobie i pisał coś pracowicie, niezgrabnie, na wielkim arkuszu papieru. Jednem okiem przyglądał się swemu arcydziełu i drapał, potniejąc, koszlawe litery.
— Tam do dyaska! A do tego co przystąpiło? — zamruczał ubawiony inżynier.
Zdumienie jego nie miałoby granic, żeby mógł dojrzeć adres na kopercie; stało tam łokciowemi literami: „Jaśnie Wielmożny Pan Polikarp Białopiotrowicz w Tepeńcu.“ Nie, takie zestawienie osób i podobna znajomość nie postała mu nigdy w myśli.
Na kroki pana Bazyli uprzątnął swą osobę z fotelu, a pismo ze stołu i zajął się nakarmieniem pryncypała.
— Czy to do kochanki pisujesz? — spytał go żartobliwie inżynier.
Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Straszny dziadunio.djvu/125
Ta strona została uwierzytelniona.