smutnej sławy. Ha, ha! przebył wielki post, miał swoją Wielkanoc, o której niedawno tyle marzył!
Nic mu nie brakło, nic!
Korowodem jędz tłukły się myśli po czaszce nieszczęśliwca. Czasem z niewyraźnego jęku wyrywał się wybuch krótkiego śmiechu. Chychotała rozpacz — szalał.
Krew hulała po pulsach, trzęsła nim gorączka, a zarazem ogarniała członki okropna martwota, jak rozbitka, co bez sił już i nadziei opuszcza ramiona, czekając śmierci.
— O Boże, Boże! i wartoż było tyle pracować, żeby tak skończyć — ohydą, wstydem!
Wartoż było tyle znieść, by dobić się od losu takiej zapłaty — złodziej!
Marzona złota dola! ha, ha! Domki karciane. Wieść już poszła, chwycona przez zazdrosnych kolegów. Jutro mu nie żyć lepiej! Nie żyć! Myśl stanęła przed tą furtką wyzwolenia. Nie żyć!... Albo to co złego? Żyć teraz nie sposób. Dosyć tej próżnej walki, dosyć!
Torturowany na kole pożądliwie pragnie jednego jeszcze, ostatniego obrotu korby, to koniec!
A żyć po co, dla kogo? On sam!
Żal go chwycił, sierocy żal, i w gardle stanęły gorzkie łzy; po za życiem, tam, z lepszej strony, była matka, Żabba, wszyscy — tu była pustka i srom dozgonny.
Wstał. Nogi mu się chwiały; zataczając się, doszedł do biurka. Było mu strasznie słabo, głowę rozrywał ból, ręce się trzęsły.
Dobył kluczyka, ledwie zdołał otworzyć szufladę; zebrał w pakiet różne listy i pamiątki, wziął rewolwer, spróbował cyngla.
Suchy trzask sprężyny wrócił mu nieco przytomność; położył go przed sobą i zamyślił się. Była to sroga męka i ciężka pokusa.
Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Straszny dziadunio.djvu/136
Ta strona została uwierzytelniona.