Purpurowa i złota jesień słała się po drzewach Tepeńca i uścielała ścieżki szpalerów szeleszczącym dywanem suchych liści. Ciepło było, pogodnie i bardzo uroczo w owym olbrzymim parku, otoczonym huczącą Prypecią.
Nie brakło tam rzadkich kwiatów, ani fantastycznych gęstwin, z których niekiedy wymykała się oswojona sarna, ani ślicznych altanek, opiętych winem lub kaprifolium, a chyba najpiękniej było przed samym pałacem, gdzie kwitły setki szczepionych róż, a u stóp marmurowych schodów ganku szemrała fontanna, obryzgując perłami wody bukiety cieplarnianych roślin.
Wśród tych róż siadywał całemi dniami cień człowieka, chudy, zarosły, apatycznie patrzący przed siebie w próżnię.
Nawet Żabba nie poznałby wesołego Rucia. Tyfus go strawił ze szczętem, odarł z sił, z woli, z myśli, zostawił nieczułą, wyniszczoną ruinę. Śmierć nie wydarła go dziadowi, ale jak na urągowisko, rzuciła ten żółty szkielet, który nie miał mocy żyć. Zemściła się okropnie.
Starzec myślał to właśnie z goryczą, patrząc na wnuka z drzwi ganku. Jak plama wyglądał bie-