Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Straszny dziadunio.djvu/148

Ta strona została uwierzytelniona.

dak na tle jasnego nieba, krasnych liści i tych róż, odurzających wonią.
Pan Polikarp westchnął ciężko i zeszedł powoli ze schodów. Przybycia jego nie zauważył Hieronim, ale nie okazał zdziwienia, ani radości na głos dziada, choć był to głos nieznanej słodyczy.
— Jakże ci dziś, chłopcze?
— Dobrze — odparł obojętnie.
Starzec się schylił i pocałował go w czoło.
— Głowa nie boli?
— Nie. Nic mi nie jest.
— Może chcesz czego?
— Nic, dziadku, dziękuję.
Była to zwykłe pytanie i niezmienna odpowiedź od kilku tygodni.
Była to rozpacz dziada, ta niczem niezwalczona apatya.
— No przecie, możebyś się przejechał? Ruch ci służy.
— Kiedy-bo nie chcę.
— Możebyś się przeszedł trochę?
— Ej, nie.
— Możebyś rad czytać?
— Dobrze mi tak. Nic mi się nie chce, dziadku, nic, nic!
Stary targnął wąsy desperacko. Szukał sposobu na ten nieszczęsny brak woli.
Medycyna nie miała na to środka. Wróciła życie, nie dała do niego chęci. Co ono było warte?
Nagle twarz chorego poruszyła się nieco. Popatrzył na szereg okien w lewem skrzydle, potem na dziada i ozwał się po raz pierwszy niezapytany:
— To matki okna, tam?
Pan Polikarp rozjaśnił czoło. Jakaś myśl jak piorun tknęła go, aż się zatrzymał z odpowiedzią, potem uśmiechnął się lekko.
— Tak, chłopcze. A te obok, to z twego pokoju.