Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Straszny dziadunio.djvu/161

Ta strona została uwierzytelniona.

z uśmiechem na ustach. I — rzecz dziwna, przez tę noc stracił też swój brak chęci do czegokolwiek.
O! teraz pragnął wielu rzeczy, pragnął gorąco, niecierpliwie, całą siłą duszy. Był zdrów nareszcie.
Ktoś go uprzedził i w odwiedzinach katakumby. Na progu spotkał oko w oko Bronię.
Powitali się rumieńcem i uśmiechem.
— Pani tak rano! — rzekł.
Owo „pani“ rosło także przez tą jednę noc, nie wiadomo zkąd.
— O, ze mnie ranny ptak! Oboje z dziadkiem wstaliśmy o świcie, on mnie przyprowadził tu i pojechał w pole do robót.
Hieronim dużoby dał za usłyszenie owej wczesnej rozmowy opiekuna z pupilką!
— Pani tu na długo? — spytał.
— Ja, ile dziadek zechce. A pan?
— Tydzień. Czekają na mnie roboty.
— Tylko tydzień! — szepnęła smutno.
W tej chwili sylwetka Bazylego ukazała się na zakręcie, oznajmił śniadanie.
Hieronim napadł na niego z góry.
— Szpiegu! zaprzedańcze! Toś ty donosił o wszystkiem dziadowi! toś ty dręczył panienkę!
— Uchowaj Boże! Panienka mnie drapała i gryzła; sądny dzień miałem. Służyłem wiernie staremu panu; co kazał, robiłem. Wy go nie znacie, paniczu. On mi nie mówił, po co to lub owo każe robić, ale ja pojąłem. Chciał, żeby z panicza był człowiek, jakiego drugiego nie znaleźć na świecie, i zrobił. Oj, to wielki pan, rozumny. Prowadził was przez biedę i różne utrapienia, żeby wypróbować. Ot, i ma pociechę! A tamtemu sypali złoto i zmarniał! Kto chcę duszę zgubić, niech się czepia pieniędzy!
— Tyś na to nie łakomy, zdaje się?
— Ja! Ot, pieniądze kosztowały mnie oko, to dosyć! Nie cierpię ich za to.