Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Straszny dziadunio.djvu/163

Ta strona została uwierzytelniona.

— A jednak ja wiem wszystko o panu! pan kochał w życiu tylko matkę i...
— I panią! — rzekł — ot, jestem szczery!
Uśmiech szczęścia rozjaśnił chmurną twarzyczkę. Spojrzała mu w oczy tak cudnie, tak miłośnie, że ani się spostrzegł, jak podawnemu wziął ją w ramiona i przycisnął do piersi.
— Figurki i mnie? — szepnął pochylony.
— A kogóż by innego! – mruknęła niewyraźnie. — Ja nie zapominam nigdy!
— Dziękuję!
Usta chłopca znalazły koralowe wargi dziewczęcia i spoczęły na nich długo, gorąco.
Bronia po chwili podniosła głowę i spojrzała mu w oczy przejmująco.
— Niech pan pamięta, jak ja — szepnęła głucho — bo teraz już nie potrafię żyć bez pana. Wolę umrzeć.
— Jeśli dochowałem wiary dziecku, to teraz nie będę miał żadnej trudności i zasługi! — odparł wesoło, całując jej spuszczone powieki.
— Broniu, Broniu! — rozległ się w dalszych pokojach głos dziada Polikarpa.
Dziewczyna spojrzała żałośnie na ukochanego i wyrwała mu się z objęć.
— Słucham! — zawołała, wybiegając na spotkanie.
— Czy nie wiesz, gdzie się schował Hieronim? — pytał dziad.
— Jest tutaj. Pokazywałam mu pracownię.
— To jednak dziwne, żeby się przy artystycznych odwiedzinaach tak zgrzać okropnie. Czerwonaś jak upiór! Myślałem, że co najmniej tańczyliście trzy godziny mazura.
Hieronim parsknął śmiechem.
— Mogę zaręczyć, żeśmy nie pokazywali żadnych sztuk choreograficznych! — zawołał z za pleców Broni.