Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Z głuszy.djvu/009

Ta strona została uwierzytelniona.



Była wielka cisza. Na niebie zapadło już słońce i powoli jedna po drugiej poczynały mrugać gwiazdy — na ziemi ustała praca i nizko też mrugały ogniska chat.
Długi był dzień majowy, dla słońca, dla pola, dla człowieka.
Teraz znój ziemi występował rosą, znój nieba gwiazdami, znój ludzki — pieśnią spoczynku. Rzeka wieś przecinała, i tylko ta woda nigdy niestrudzona bujała, gadała, żyła. W toń jej wpadała łuna ogniska chaty ostatniej, i krwawą plamą się stała, a z chaty pieśń wybiegała, mącąc ciszę.
Tam w izbie odpoczywało ludzi czworo.
Gospodarz, wpół leżąc, kopcił fajkę; gospodyni obierała kartofle; pod oknem parobek młody na skrzypkach wtórował pieśni.
Śpiewała kobieta młoda, stojąc u ognia, z rękoma założonemi na tył głowy, przegięta zalotnie, zapatrzona w parobka.
Nie dziewczyną już była. Włosy jej obcięte kryła jaskrawa chustka, strój nosiła mężatek, na piersi nie miała już paciorek. Młoda była i osobliwie