Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Z głuszy.djvu/010

Ta strona została uwierzytelniona.

przystojna. Czarnooka, smagława, słuszna i gibka, miała coś dzikiego w ruchach, szalonego w oczach. Śpiewała już długo, wciąż w tej postawie bezczynnej, drażniąc parobka zagadkowym uśmiechem, żarem spojrzeń, purpurą ust.
Gdy ogień dogasał, gospodyni dorzucała trochę smolnych szczap, i w przechodzie głaskała pieszczotliwie kobietę.
Wreszcie parobek smyczek opuścił, śpiewająca umilkła. Zrobiło się nagle w chacie pusto i straszno.
— Śpiewaj jeszcze, doniu! — odezwała się stara.
— Już reszta! — odparła, przeciągając się leniwie.
— Ale, reszta! — zaśmiał się parobek — jeszcze wesela nie śpiewałaś.
— Wesela! — odparła, ramiona pogardliwie wznosząc. — I tobie już wesele odśpiewali i mnie!
Spuściła głowę, nagle postarzała, ponura.
— To co? — rzucił wyzywająco. — Śpiewali nam poosobno, zaśpiewajmy sobie razem.
— Oj, ty hultaju — śmiejąc się grubo, upominała matka. — A do żonki ci nie pora!
— Oj, nie ucieknie — rzekł lekceważąco. — Nu, Marynka — śpiewaj!
Zaśmiała się dziwnie, gorzko i swawolnie zarazem, i odrzucając głowę, że aż się chustka osunęła