Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Z głuszy.djvu/011

Ta strona została uwierzytelniona.

na kark, zaczęła pieśń weselną a nie wesołą wcale. Parobek wtórował:

Oj! nie było ci chodzić nad rzekę, po wodę,
Nie było ci czekać miesiąca wschodu,
Miesiąca chłodnego.
Nie było słuchać słowiczka z za gaju,
Nie brać upominków, co chłopiec daje,
Ni iść do niego.
Bo te upominki od woli cię odwiodą
Ze wsi swej i chaty — do świekry zawiodą
Do chleba cudzego!

W tej chwili drzwi chaty rozwarły się szybko i rozległo się zwykłe powitanie:
— Pochwalony!
Nagle pieśń się urwała. Kobieta spojrzała na wchodzącego i cofnęła się o krok, zbladła. Parobek powstał i mimowolnie wziął za wiosło w kącie stojące, stara z okrzykiem plasnęła rękoma.
Tylko gospodarz nie okazał żadnego wrażenia; ku przybyłemu głową skinął i odparł:
— Na wieki wieków!
Gość wszedł i drzwi zawarł.
Młody, tęgi barczysty, o twarzy spokojnej i smutnej, był ubrany z dworska, w surdut siwy z zielonemi wypustkami, czapkę z blachą leśnej straży i długie buty.
Przez ramię miał torbę borsuczą i strzelbę, którą zaraz zdjął i w kącie postawił.
Potem do młodej kobiety się zwrócił.