Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Z głuszy.djvu/014

Ta strona została uwierzytelniona.

Zaszumiała smutno zielona dąbrowa,
Odleciała z karku Marynki głowa.
Takież tobie, zwodnico, wesele —
Nie posyłajże ty chłopaka po ziele!

— Tak i jest! — ozwał się nagle Jakób, wstając i prostując się. — Żonka mi pieśni śpiewać nie chciała, tobie za twoją dziękuję. W mojej chacie nigdy śpiewania nie słychać, więc to mi nielada gody. U mnie wieczornica cicha, stara matka stęka, taj świerszcz w kącie za skrzypka, a wokół drzewa bas wiodą.
Zaśmiał się, pas na sobie poprawił, włosy z czoła odrzucił i za strzelbę wziął.
— Komu w drogę, temu czas. Zbieraj się, Marynka — rzekł, fajkę nabijając tytuniem.
— Zanocowałbyś! — raz jeszcze wtrąciła stara.
— Nie. W noc taką płynąć dobrze. Drogi szmat, ranek wczesny. Czas do domu!
Młoda kobieta powstała automatycznie, bez protestu jawnego z zaciętym jednak uporem w oczach.
Milcząc, poczęła się do drogi ogarniać, szmaty zbierać. Matka jej pomagała drżącemi dłońmi. Maciej dobranoc rzekł i wyszedł.
Jakób, w ogień patrząc, czekał cierpliwie.
— Słuchaj, synku! — odezwał się stary. — Ty rozumny człowiek. Nie karz jej srogo! Wiadomo, głupia.