Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Z głuszy.djvu/022

Ta strona została uwierzytelniona.

— То nie nasza droga! — zawołała, powstając.
— Nie nasza, ale twoja! — odparł. — Będzie stąd tobie bliżej do twego Maćka zapłynąć.
Kobieta poruszyła się i zaczęła bacznie na brzegi patrzeć. Wybierała miejsce do skoku i ucieczki. Jakób może to zrozumiał, bo się uśmiechnął wpół pogardliwie, wpół smutnie.
— Ale tak, Marynko, uciekniesz od dobrego, co ciebie miłował, dojedziesz do kochanka, co tobą się zabawia; nie uciekniesz jednako od kary, nie dojedziesz do swojej w starości śmierci. Ej, dogoni ciebie sąd, dogoni!
Mówił powoli, spokojnie, z pewnością swego zamiaru. Z obu stron torfiasty był brzeg, bezdeń, trzęsawisko, środkiem topiel. Księżyc bowiem teraz szedł przy nich i jeszcze większa zaległa cisza, bo na dzikiem błocie ptactwo nawet nie grało. Gdzieniegdzie, jak skierki na torfie, błyskały świętojańskie robaczki, i tylko w tej ciszy odzywały się niewiadomo skąd z toni, czy z powietrza i dali płaskiej, jakieś zduszone westchnienia, trwożne szepty, głuche jęki, szmery raczej dla duszy niż dla zmysłów uchwytne.
Czasami białawy kłąb mgły nocnej tworzył nad wodą gromadę fantastycznych postaci, które rozbiegały się przed łodzią, chroniły po zakątach i z tyłu wysuwały się znowu na środek, goniąc