Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Z głuszy.djvu/026

Ta strona została uwierzytelniona.

nie zdradzając żalu czy protestu. Tylko oczy starej wypłakane świadczyły, że odcierpiała całą miarę boleści, aż skrzepła. Oboje zdawna przygotowani byli na złą dolę — ona na poniewierkę niedołężnej starości, on na karę ludzką. Więc i mówić nie mieli o czem. On nie piśmienny, wieści nie przyszle — jej, żebraczki, żadna wieść nie znajdzie. Jakoby umarli byli.
Długo się nie odzywali, aż wreszcie stara spytała:
— Już tobie lżej teraz, synku.
— Czemu? — zagadnął.
— Że już ona ciebie nie męczy.
— Nie! — potrząsnął głową. — Z duszy ja jej nie wyrzucił, zostanie do śmierci. Dlatego ja ją ze świata sprowadził, żeby sprawiedliwość była, nie żeby sobie dobrze uczynił! Jej krótka męka, a mnie długa. Oj, matko, i na moment ona od mojej duszy nie odstała. Poniosę ja ją z sobą, poniosę!
— Bodajże ją złe za to skręciło, bodajby! — poczęła przeklinać z jękiem.
— Cyt! — groźnie przerwał syn. — Ty jej nie wspominaj, nie klnij! Ja ją ze świata zrzucił, teraz do niej nikomu, nikomu, już jej dla was niema, nie tykajcie. Co moje — to moje! Idź ty już, matko, idź. Noc zachodzi, rozstać się trzeba!...
Wstał i twardą jej rękę pocałował.
— Dziękuję tobie za hodowanie i za pożaława-