dzone przez inne. Na górze w mateczniku, skulona, głodna — była matka.
Hryc splunął ze złości.
— Taka ty matka! — krzyknął — no, gińżeż.
Wytrząsł ją z matecznika na chłodną rosę, wiedząc, że nie przeżyje nocy.
Potem jednakże poszedł po radę do znachora.
— Bywa tak — filozoficznie pocieszał go stary. — Dwie matki było, nie spodobały sobie miejsca, taj poszły. Jedno źle, że ty tę drugą zgłumił. To nie wolno. Nie będą się tobie pszczoły wiodły!
Rzeczywiście, przez dwa lata ul Hryca był pusty. Kora z niego opadła, poszarzał, zginął całkowicie w bujnej, młodej porośli.
Kilka rojów daremnie osadzał w nim strażnik, uchodziły precz zawsze, lub marniały na jesieni. Było to zaklęcie, przeciw któremu chłop walczył z cichą zawziętością.
Nareszcie trzeciego lata rój jeden został, zagospodarował się na stałe.
Wszystko u nich szło w porządku.
Przy otworach na zewnątrz stała straż, kontrolująca wchodzące i wychodzące robotnice, na wewnątrz inny oddział bezustannie wachlował powietrze, od góry ula pozawieszała szara ćma plastry wosku, napełniała komórki miodem.
Architekci spełniali swoje, pracownice swoje, piastunki karmiły robaki ledwie wylęgłe, szafarki
Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Z głuszy.djvu/038
Ta strona została uwierzytelniona.