Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Z głuszy.djvu/043

Ta strona została uwierzytelniona.

Słońce о południu przygrzało. Zziębnięty, zbiedzony owad prostował nóżki, rozsuwał skrzydełka i siedział sennością, brakiem celu jakby otruty.
Zajrzały do ula raz. Wartownice rozpełzły się niewiadomo gdzie, nikt nie wachlował u otworów.
Zaduch był nieznośny wewnątrz, spód usłany trupami. A trupy padały ciągle, bój się srożył, ginęły jedne z ran, inne z przesytu, ginęły z głodu opuszczone dzieci.
Z pod trupów już i matki widać nie było.
Odgrzebały ją uczciwe robotnice i znowu szukały życia, znowu jej dotykały pieszczotliwie, wołały przeciągle.
Ale ona już ni rodzić, ni królować nie będzie. Oniemiała, skurczona, była już tylko źdźbłem suchem, smutną, szarą drobiną.
Kilkanaście pracownic — tych dobrych, tam przy niej zostało, na straży — wiernych aż do śmierci — trochę poszło znowu w pole, po plon — do śmierci też obowiązkowych. Rozleciały się po wrzosowisku. Słońce zstępowało z południa — chłód ogarniał ziemię. Owad wracać był powinien; ale się zapóźniał. Zawieszały się na byle łodyżce, pozostawały w dzwonkach lilijowych.
— Czego wracać — niema matki.
I tam je noc ogarniała, ciemność, wilgoć, zimno — śmierć.
Pod wieczór rój umilkł.