Zabielało coś między krzyżami cmentarza, jakby wiatr poruszył płachtę ofiarną, przewinęło się jak szmatek mgły wstającej — i ot, przy furtce rozwalonej stanął cień ludzki.
Ale go tylko ujrzały sosny, co na warcie tam stały, i zaszumiały znagła.
— Skądżeś, nieboże?
— A stamtąd! — cień szepce, dal błękitną wskazując.
— Czego?
— Do swoich, po pacierze, po pamięć!
— Nie idź! nie idź! — wołają czarne, ciężkie gałęzie, zabiegając mu drogę, rozkładając ramiona.
Wskróś nich cień się prześlizguje na drogę piaszczystą, i po tym ciężkim szlaku odbiega, płynie, jak rybitwa po wodzie — wprost na księżyc, co stoi nad siołem.
Powietrze go nie trąca, cień od niego nie pada, a przecie jest, i idzie, wielką tęsknicą i potrzebą niesiony.
Zboża go widzą, i lelaki, i drzewa — wszystko, co mowy nie ma i własnego rozumu, tylko boży.