ści i kiedy niekiedy porusza ogonem. Poznaje chlebodawcę, ale podejść nie śmie, połasić się nie ośmiela, węszy i dziwi się, że postać ta nie ma woni. Czegoś mu dziwno!
W chacie ogień przygasa, i do spoczynku się zabierają, gdy wtem pies wybiegł za czemś do wrót, podniósł pysk w górę i zawył razy kilka.
Pod okienkiem już niema gościa...
Teraz już wieś śpi. Tylko tam świeci się, gdzie ktoś chory leży, tylko lelaki i nietoperze zataczają kręgi, i gdzieś po strychach sowy hukają złowieszczo.
Cień idzie środkiem ulicy z głową zwieszoną, wolno, nie trzymając się prostej drogi, jak liść wiatrem gnany, bez celu.
Czasem staje, i jakby zawrócić miał, okręci się na miejscu — ale idzie znów dalej.
Nareszcie nieśmiało wstępuje do jednej zagrody. Malw i nasturcyi pełen ogródek, do okna zaglądają wisienki.
W tym gąszczu tuli się duch, do kielicha malwy usta przykłada i szepce:
— Zastukaj ty do szyby, zastukaj. Mnie ludzie nie słyszą. Może ty wywołasz kogo z izby.
Kwiaty od jego tchnienia stulają się i więdną, a łodyga się pochyla, trąca okienko.
— Kto tam? — pyta cichy głos ze środka.
Niema odpowiedzi, tylko znowu szelest tajemniczy.
Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Z głuszy.djvu/053
Ta strona została uwierzytelniona.