Okienko się otwiera ostrożnie, dziewczyna w niem staje, i wygląda, i słucha, i czeka. Bieliznę jej i lica srebrzy miesiąc, w oczy zaziera, pieści kształty. Taka piękna w tem świetle!
— Kto tam? — pyta cichutko, wychylając się naprzód — czy to ty, Stachu?
Nie, to nie Stach — on na łące z końmi, to ktoś inny, zdaleka gość!...
Ale ona go nie widzi, choć od księżyca jak w dzień jasno — tylko widzi, że malwy chyboczą się jak żywe, i po gałęziach wiśniowych dreszcz chodzi. A przecie wiatru niema — taka cisza i spokój dokoła. Tedy i ją lęk porywa, zamyka okienko, drżąc wraca do posłania, i oczu odwrócić nie ma siły, a tu i miesiąc po ścianie zaczyna tańczyć, a za ścianą dziwny szmer. To rosa pada — a jej tak serce bije, niepokój oddech tamuje! O gdybyż już światło. Ale jeszcze nie świta — jeszcze duch ma czas wrócić, skąd przyszedł.
Znów się sunie ulicą, i teraz wyraźnie słyszy żebraczka stara, nocująca pod płotem, że coś płacze żałośnie.
Podnosi głowę i chwilę nadsłuchuje.
Potem, jakby zrozumiała, składa ręce kościste i bezzębnemi usty poczyna szeptać:
— Duszyczkom zapomnianym i opuszczonym, racz Panie swą światłość przybliżyć, do Siebie ich przygarnąć. Amen.
Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Z głuszy.djvu/054
Ta strona została uwierzytelniona.