Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Z głuszy.djvu/075

Ta strona została uwierzytelniona.



Hm! jak było zimno! Codzień! A dni tych wyciągnął się szereg bez liku. Stara choina, co może sto zim pamiętała, dziwiła się nawet owej srogości, stojąc po kolana w śniegu, w białej czapce, w kożuchu z grubej, mchem okrytej kory.
Dziwiła się, z nieukontentowaniem kiwając gałęźmi, i oburzona mówiła do młodszej siostry:
— Jak ci się zda taki porządek? Codzień jeśli nie śnieg, to mróz, a często i oboje włóczą się po lesie. Cygany te zbójcy, myślą u nas chyba osiąść na stałe! Nie wiem, co sobie, ten nasz pan-słońce myśli? Bezprawie, mówię ci, bezprawie.
— Co mi tam! — lekceważąco wznosiła ramiona młodsza — do mnie chłód nie dochodzi, a dobrze sobie czasami podrzemać.
— Błaźnica jesteś i basta. Albo się to ja o siebie troszczę? A moi lokatorowie!
— Jabym ta nigdy żadnej hałastry do siebie nie przyjmowała.
— Gadaj, albo to nie wiem, że i ty masz, choć się jeszcze kryjesz. A liszki?
— No, liszki cicho siedzą.