Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Z głuszy.djvu/077

Ta strona została uwierzytelniona.

Dzieciom szczędzą zapasów, a sami cierpią.
Żal mi najgorzej starej. Zeszłego roku woda im wpadła w korytarze, zalała na śmierć dwoje dzieci, popsuła mieszkanie. Często stara wspomina to i płacze.
— Moja droga! Łatwo ci co wmówić. Te twoje borsuki, chytre łotry. Posłuchaj, co mrówki opowiadają. Jak wpadną im do domu, to tysiącami dzieci niszczą i stuletnią robotę w perzynę obrócą.
— Wściekła przesada. Te ichmościanki lubią się wiecznie cudami pracy chełpić. A zresztą nie one jedne chcą żyć. Wielka mi parada te ich dzieci. Ni to chodzi, ni co zrozumie. Tysiąc mniej, tysiąc więcej, a mrówek zawsze dosyć. Nie uwierzysz, jak mi one swem bezustannem włóczeniem się i zaglądaniem we wszystkie kąty obrzydły. Składa się to niby na pracę, a w gruncie monstrualna ciekawość.
— Ty bo dla swych lokatorów masz słabość.
— To się grubo mylisz. Zaraz na parterze za tą krzywą gałęzią jest ciupka kawalerska, którą mi zajął pstry dzięcioł. To jest skończone ladaco. Co wiosna obiecuje ustatkować się i żonę bierze. Czulą się, skaczą, dokazują, nawet raz troje dzieci mieli, a potem na jesień żonę precz wygoni, bety jej wyrzuci i znowu kawalera udaje. Wymówiłam mu raz mieszkanie, a on mi na to bezczelnie: »To mi płaćcie za remont«. Prawda, stancyjka gładka, czysto wykuta, oheblowana, wejście z rzeźbą. Zmil-