Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Z głuszy.djvu/079

Ta strona została uwierzytelniona.

stara, z dębem nie zmienię honoru, gdy mi mały, duży człowiek i mól powiada: »to barć«!
Takam wtedy dumna, żem opiekunką i domem tej królowej i ludu nad wszystkie mędrszego!
O! biedy były. Raz, mrówki ladaco, zerwały umowę i zajrzały do ula. Musiałam im jeszcze dla stu mszyc paszy dodać i żywicy szmat od pnia odłupić.
Potem czarna żołna, mego dzięcioła kuzynka, chciała do nich się dobrać! Ten ladaco jej pewnie plotkę puścił i namówił.
Rzucałam na nią szyszki i gałęzie, nic! kuła i kuła. Więcem po radę do człowieka poszła — zastrzelił ją. Odetchnęłam.
Ty się dziwisz, żem łagodna i dobra; jakżebym zła być mogła, serce całe mając miodu pełne! Jam barć!
Dąb przepyszny, co opodal stał, nagiemi gałęźmi wstrząsnął i zaszemrał z westchnieniem:
— Ty barć! Ty nietykalna!
Już i pszczoły ten chłód czują. Zaglądałam do nich onegdaj. Ciepło niby i zacisznie, a przecie one bez humoru. Ekonomki utyskują, że może do wiosny miodu nie starczyć.
Zgroza zajrzała mi w oczy, gdym to usłyszała. Jabym już bez tych pszczół swoich żyć nie potrafiła, bo i co po nich warto do serca przygarnąć?
A tam wyżej ulokowały się szpaki.
Nie podobały mi się zrazu, bo obiecywały za