Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Z głuszy.djvu/081

Ta strona została uwierzytelniona.

— No, no, będziesz ty miała i z wróblem miłe historye. Tego ci nikt nie wypędzi, byle raz w cudze pierze wlazł.
— Być może. Ale adwokata swego mieć, to też coś warte. Niech siedzi.
— Jeśli pieniać się lubisz, to i owszem.
— Ano, moja droga, różnie bywa — zamruczała choina, wobec widocznej ironii siostry, tracąc chęć do gawędy.
Otrząsła trochę śniegu z barków, i znów stała cicha, cierpliwa, wyglądając lepszych dni.
A tymczasem niebo było czerwone, aż raziło oczy, a ziemia zionęła z siebie chłód smalący. Zajrzały te mroźne płomienie do dziupła, co het nad mieszkaniem adwokata wróbla czerniało wązką szparą.
Wykręcona dziwacznie gałąź choiny zasłaniała je od śnieżnych zadmuchów, ale i tam nie lepiej się działo, jak gdzieindziej.
Przeklęty mróz! przeklęty.
Przez szparę wyjrzały czarne ślepki i sterczące uszki. Lokatorka zlustrowała otoczenie i wyszła na świat.
Nie większa jak pięść, w rudem futerku, z kitą puszystą, najmniej odczuwała chłód.
Usiadła na gałęzi i zadumała się.
Jeść chciała, a gorzej jeszcze głodne były pędraki: czworo żarłoków, które wykradły poza ple-