łańcuszek śladów szedł zygzakiem, widocznie bez celu.
Nagle stanęła jak wryta na tylnich łapkach, cała we wzrok i słuch zmieniona.
Coś się działo w borze, coś stukało, coś pracowało.
Zlękła się i chciała uciekać, ale ciekawość nadewszystko była większą.
Skoczyła na dąb, z gałęzi na gałąź, aż na sam czub. Przysiadła za pękiem jemioły i wyjrzała. Oczęta miała bystre, a czarne i okrągłe, jak paciorki.
Stała opodal sosna koszlawa, rosochata, prawie krzak, o korze grubej i nierównej. Nizko nad ziemią, do pnia jej uczepiony jak akrobata, tkwił dzięcioł pstry — jej sąsiad, i tak kuł zawzięcie.
Wrócił jej rezon i nawet chęć do figlów.
Znowu znalazła się na ziemi, cichutko podbiegła i parsknęła śmiechem.
Ale kowal już ją przedtem spostrzegł, i tylko głowę przekręciwszy, spytał:
— A czego tu?
— Tak sobie, na spacer! — odparła z głupia frant.
— Winszuję! w taki mróz.
— Mam szubę — dobrze mi!
— Ale głodno! — mruknął, nos o drzewo ocierając.
Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Z głuszy.djvu/084
Ta strona została uwierzytelniona.