Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Z głuszy.djvu/086

Ta strona została uwierzytelniona.

— A ot — pod sosną tutaj. Śnieg przysypał.
— Głupstwo, ja śnieg odrzucę! Mój kowalu, a jak nas kto przed choiną oskarży?
— To ciebie stara wypędzi, a mnie zostawi, bo ja jej najlepiej płacę.
— Drobiazg pomarznie! — szepnęła wiewiórka w zamyśleniu, ruszając kitą tu i tam i strzygąc uszkami.
A dzięcioł nos otarł o korę kilkakroć, i z pod oka na nią spoglądając, rzekł:
— Jak chcesz!
Chwilę jeszcze pomedytowała, potem skoczyła na ziemię, zawęszyła pod sosną.
— Jak mi dzieci miłe, prawda! Czuć szyszki! — szepnęła, poczynając śnieg odrzucać.
Odrzucała z ochotą i zapałem, aż się zdyszała, aż chciała zrzucić szubkę, takie gorącości ją ogarnęły. Tylko ten śnieg się kłębił, a jej kita migała. Dzięcioł kuć przestał, wgramolił się na gałąź, i zwiesiwszy wielki nos, przyglądał się robocie. Wtem wraz ze śniegiem wyleciała w powietrze jedna szyszka, potem druga i trzecia.
Magazyn stał otworem a obfity był!
Ale oto nagle dzięcioł z gałęzi się porwał, wpadł na wiewiórkę, palnął ją w bok skrzydłem, uderzył dziobem po głowie, aż się biedna zaryła w śnieg, straciwszy z bólu i niespodzianej napaści przytomność.