Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Z głuszy.djvu/087

Ta strona została uwierzytelniona.

— Тy? czego tu, czego! — krzyczał. — Złodziejką być się boisz, to żebrzesz! Nie dam ci ani jednej szyszki, głupia! To moje, a żeś się spracowała — to słuszne! Głupi zawsze za mądrego robi! Precz mi idź, precz! bo cię ubiję.
Myślisz że nie wiem, jak mnie przedrzeźniasz za plecami i dzieci tak uczysz!
Tu wiewiórka oprzytomniała wreszcie, wstała ze śniegu, otrzepała się i rozpuściła język:
— Ty nosalu! ty pstry brudasie! ty szyszkożerco! Bodaj ci ten gruby nos wrósł w drzewo! bodaj ci żywica nogi pokleiła! bodajeś się na ogonie powiesił. Rozpowiem ja, rozpowiem, jakiś ty! poczekaj!
Siedząc na stosie szyszek, dzięcioł się nadął, nastroszył, głowę zupełnie w ramiona wciągnął, i kobiece gadanie puszczał mimo uszu.
Ona rozsierdzona przyskoczyła do niego, machnęła go kitą po nosie, i wszystkiemi czterema nóżkami rzuciła mu w twarz kłąb śniegu.
To była ostatnia zemsta. Przytem zdołała porwać szyszkę i odskoczyć z nią o kroków kilkanaście.
Tam, w oczach swego krzywdziciela, rozdarła ją i zjadła. Wtedy z całej mocy cisnęła na niego resztkami.
— Masz, masz! Dosyć mi na dziś. Dosyć! Adju!