Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Z głuszy.djvu/088

Ta strona została uwierzytelniona.

Skłoniła mu się kitą i pobiegła.
Ponieważ zapomniała wziąć z domu kobiałki na prowizye, przeto kilkanaście ziarn dla dzieci niosła w pyszczku, i wyglądała, jakby na fluksyę cerpiała.
Przybiegła do choiny i prędko wdrapała się na na swą salkę.
Dzieci wnet ją opadły z piskiem i skargami jedno no drugie.
Najprzód więc obiła wszystko czworo, a potem nakarmiła.
Złość miała zapalczywą, ale wnet ją inne wrażenie zacierała, i ani się obejrzała, jak sama z tej złości się śmiała.
— Cha, cha, cha! Cha, cha, cha! — rozlegało się z dziupli niefrasobliwe, urągające zimie i głodowi, a cztery dziecinne głosiki wtórowały chórem, bez powodu — za panią matką.
Takie larum uczyniły, taki rejwach, taki gwałt, że wyjrzała przeze drzwi sowa faktorka, zajmująca strych choiny, i pomyślała:
— Ani chybi — wiosna prędko.
Przeciągnęły się borsuki w norze i młodszy spytał:
— Matko, może już wstawać?
Pszczoły popotniałe i słabe otarły skrzydełka; szmer przeszedł.
— Coś się już odzywa wesoło na świecie!
Adwokat stanął na progu i rzekł do dzięcioła, co zdyszany na nocleg wracał: